Przez kilka lat fani z całego świata mogli oglądać jeden z najbardziej epickich seriali współczesnej telewizji, który zakończył się z dniem 19 maja 2019 roku. Gra o Tron wreszcie dobiegła końca. Przez blisko dziewięć lat mogliśmy śledzić losy ulubionych bohaterów Westeros. Obserwować ich wzloty i upadki, niekiedy kończące się tragiczną śmiercią. Mogliśmy dostrzegać ich wewnętrzne przemiany, wpływające na ich życiowe decyzje w sposób znaczny. Choć jak pokazują ostatnie odcinki u niektórych owa zmiana była zupełnie nieprzydatna i niezrozumiała. Finał oficjalnie podzielił fanów, a ostatni ósmy sezon przez wielu został okrzyknięty „najgorszym sezonem w historii serialu”. Czy aby na pewno taki był?
UWAGA! MOŻLIWE SPOJLERY. JEŚLI NIE OGLĄDAŁEŚ OSTATNIEGO SEZONU, BĄDŹ OGÓLNIE SERIALU, CZYTASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ.
Gra o Tron – jak do tego wszystkiego doszło
Podczas tych kilku sezonów mieliśmy do czynienia z wieloma bohaterami, którzy rościli sobie prawo do Żelaznego Tronu. Jak wiadomo po śmierci Roberta Barathoena, a po objęciu władzy przez jego syna Joffreya, który z biegiem czasu został okrzyknięty dzieckiem z nieprawego łoża, rozpętała się istna zaciekła walka o władzę w Siedmiu Królestwach. O prawa do tronu ubiegał się między innymi starszy brat Roberta – Stannis Barathoen, który niestety skończył tragicznie, jak większość główniejszych bohaterów. Dlaczego główniejszych? Bo jak się okazało najgłówniejszą postacią okazał się Bran, ale także Daenerys oraz Jon. Akurat dwójka tych ostatnich przez cały serial była mocno faworyzowana. Nieraz bowiem z łatwością (bądź nie, w przypadku Jona) unikali śmierci. Widać było, że Dedeki nie chcą uśmiercać ani Dany, ani bękarciego syna Neda Starka, który potem okazał się prawowitym następcą tronu.
Nie będę przytaczać całej historii odegranej w serialu, bo byłby to post na miarę książek Georga R.R. Martina. Serial jest bowiem zbyt rozbudowany, zbyt wielowątkowy. A ten kto oglądał, doskonale wie, jak droga ku władzy skończyła się dla wielu bohaterów. Między innymi dla najbardziej faworyzowanej bohaterki, niejakiej Matki Smoków, a może raczej – Szalonej Królowej. Czy Dany naprawdę oszalała? Wiele jest opinii, i wiele dyskusji prowadzonych. Jest to bowiem niejaki przeskok między postacią, która budowana była przez pozostałe siedem sezonów. A postacią, która bez skrupułów spaliła wraz z Drogonem całą Królewską Przystań.
Szaleństwo i zemsta
Gdyby przyjrzeć się temu bardziej, Daenerys miała naprawdę przerąbane. Przez początkowe sezony widzieliśmy jak jej postać dojrzewa, jak się rozwija, staje się władczynią, która rzeczywiście może odmienić losy Westeros. Władczynią, dzięki której mógłby zapanować pokój. Ludzie ją kochają, armia jest lojalna i oddana, a doradcy rozsądni i wspierający. Miała przez tyle czasu wokół siebie wielu ludzi, którzy ją wspierali, by w ostatnim sezonie utracić to wszystko.
W Westeros bowiem nikt jej nie kochał, ludzie się jej bali albo w ogóle nie uważali za swoją prawowitą królową. Armia nadal pozostała lojalna, ale doradcy się powoli wykruszali. Straciła dwójkę najbliższych sobie osób, straciła po części Jona, kiedy dowiedziała się, kim naprawdę był. Została całkiem sama, próbowano ją otruć, zdradzono ją, widziała na własne oczy, jak jej przyjaciółka traci głowę. Narastała w niej wściekłość, a widzieliśmy nieraz do czego zdolna jest wkurzona Daenerys. Daenerys była taką postacią, która nie cierpiała sprzeciwu, była również często zbyt impulsywna. Tę jej impulsywną naturę hamowali co prawda jej doradcy. Ale i oni po pewnym czasie albo ginęli, albo powoli odchodzili, widząc że coś niedobrego dzieje się ze Smoczą Królową. Co poniektórzy zaczęli spiskować (Varys), i nie skończyli zbyt dobrze.
Szaleństwo Daenerys może nie było szaleństwem takim, jak jej ojca. Choć jego historia nie została w serialu przedstawiona jakoś szczególnie, więc tak naprawdę ciężko jest stwierdzić, czy córka się w niego nie wdała. Daenerys jednak była kierowana zemstą, jej szalone działania to nie tylko efekt wściekłości wobec Cercei, która zabiła jej przyjaciółkę i smoka. Daenerys w swojej prawdziwej ojczyźnie czuła się zwyczajnie wyobcowana. To musiało być ciężkie dla osoby, którą niegdyś kochały tłumy, a która została zepchnięta na drugi plan i stała się całkiem osamotniona.
„Miłość jest trucizną dla honoru, jest śmiercią dla obowiązku.”
Śmierć Daenerys była do przewidzenia, tak samo jak wiedziano, kto tego dokona. Dzięki Bogu, Jon zmądrzał. W ostatnich parudziesięciu odcinkach odnosiło się wrażenie, że jego jedyne kwestie dialogowe to wyłącznie „You are my queen” i „I don’t want it”. Z naprawdę świetnej postaci, walecznej, honorowej, dostaliśmy przytakującego pieska (a może wilkorka?), który ślepo podążał za swoją „królową”. Można by to jeszcze zrozumieć, lecz wątek miłości Jona i Daenerys był tak kiepsko poprowadzony, że kompletnie nie rozumiałam uczuć Jona wobec niej. Wydawało się to takie sztuczne, na siłę. Może nieco łzy Jona, kiedy doszło do ostatecznego końca Daenerys, przekonały mnie leciutko, że ją kochał. Ale nie wzruszyło mnie to jakoś szczególnie głęboko, gdyż nigdy nie kibicowałam tej parze.
Niedokończone wątki i skrócone sezony
Niestety odnoszę wrażenie, że przez fakt, iż serial został w siódmym i ósmym sezonie obcięty o te kilka odcinków, wiele wątków zostało przez to pominiętych. Niby końcowe odcinki trwały blisko półtorej godziny, ale skupiały się raczej na jednym głównym wątku. Odcinek trzeci i piąty to tak naprawdę dwie wielkie bitwy, po których następstwem są śmierci wielu niezwykle intrygujących postaci. Brakowało mi jednak dokładniejszego wyjaśnienia, choćby postaci Melisandre. Davos i Tyrion tylko napomknęli o niej, że umarła i tyle. Po co zatem była ta cała otoczka wokół Pana Światła, jeśli zaraz po zabiciu Nocnego Króla zapomniano o całym tym wątku? Czy miał on sens tylko wtedy, kiedy istniał Nocny Król?
Co do samej walki z Innymi, odcinek trzeci zbierał sporo negatywnych opinii przez fakt, że prawie nic w nim nie było widać. Po części podzielam tę opinię, ale mimo to ów odcinek moim zdaniem był jednym z najlepszych w ósmym sezonie. Końcowa muzyka, ta rozpacz, bezsilność, ale przede wszystkim muzyka, gdy Nocny Król kroczy ku Branowi. Kiedy Theon bohatersko ginie, odkupiwszy swoje winy. Gdy Jorah zaciekle broni swojej Khaleesi aż do swego ostatniego tchnienia. Kiedy Jon mierzy się z wskrzeszonym smokiem. I kiedy cała reszta bohaterów walczy z niekończącą się hordą nieumarłych – ach, muzyka, ta muzyka spowodowała, że w mych oczach pojawiły się łzy. Została skomponowana tak idealnie, tak idealnie wpasowywała się z scenerie, że owa scena stała się dla mnie jedną z najlepszych w całej Grze o Tron.
Intrygi i klimat, czyli do czego przyzwyczaiła nas Gra o Tron
Wątek Melisandre i Pana Światła to nie jedyny mocno ukrócony wątek. Wiele wątków zostało potraktowane bardzo po macoszemu. Jeden z największych intrygantów Westeros, Varys, ot tak został stracony za zdradę. Wydawałoby się, że co jak co, ale Varysa ciężko zabić. Nieraz udowodnił, jak sprawnie porusza się między światem intryg, nie ściągając na siebie zbyt wielu podejrzliwych spojrzeń. A tu, ot tak, w bardzo głupi sposób daje się przyłapać na zdradzie, za co przypłaca życiem.
Kolejnym słabo rozwiniętym wątkiem była moim zdaniem sama miłość Daenerys i Jona. Nie czuć było w tym chemii, rzeczywistej miłości. Ot dlatego nie cierpiałam zanadto, oglądając końcową scenę „kochanków”. Gdy Smocza Królowa odchodzi zabita przez swego rzekomego ukochanego, nie wzruszyło mnie to. Twórcy znacznie więcej uwagi poświęcili Jonowi i Ygritte. Czym to było spowodowane? Zapewne po części też tym, że w ostatnich sezonach ukrócili nam kilka odcinków. Brnęli do przodu, chcąc, niestety odnoszę takie wrażenie – wreszcie to wszystko skończyć. Dlatego też sezon ósmy przez tak wielu jest uważany za najgorszy. Zabrakło tego efektu zaskoczenia, jakim raczyła nas stara Gra o Tron. Brakło intryg, kilku niedomkniętych wątków i tego klimatu, do którego nas Gra o Tron przyzwyczaiła.
Najgorszy sezon w historii serialu?
Czy zatem trzeba całkowicie skreślać serial, bo skończył się jak się skończył? Niekoniecznie. Mnie mimo że czuję lekki niedosyt, mimo wszystko sezon ósmy się podobał. Były niespójności, kilka filmowych wpadek, trudny do zaakceptowania przeskok jeśli chodzi o charakter postaci i ich przemiany, które rozwijane były przez pozostałe sezony. Przykładowo taki Jaimie będący zarozumiałym rycerzykiem stał się bohaterem, który zrozumiał co jest ważne w życiu. Przeszedł na dobrą stronę, zmienił się na bardzo pozytywnego faceta. By na sam koniec wrócić do Cercei i zginąć razem z nią. Dlaczego? Jaki sens miała rozbudowa tej postaci, jeśli skończyła w tak żałosny sposób (a pomyśleć, że gdyby stanęli kawałek dalej, to gruz by ich nie przygniótł, o ironio).
W ostateczności cała Gra o Tron zakończyła się zwycięstwem Starków, z którymi od samego początku byłam całym swoim sercem. Czy mogłoby być coś lepszego? Bran władający Sześcioma Królestwami. Sansa odzyskująca suwerenność Północy i tym samym stająca się jej Królową. Arya wyruszająca na podbój nieznanych nikomu miejsc, których nie ma na mapach. I Jon wyruszający z Tormundem, Duchem i dzikimi w stronę prawdziwej Północy. Nie oczekiwałam, że Jon zasiądzie na tronie. Chciałam tego, lecz wiedziałam, że to niemożliwe. Ten słodko-gorzki koniec to idealnie zwieńczenie tej historii. I dewiza „Winter is coming” w ostateczności nabiera innego znaczenia.